Ukraina

O tym jak prawie zostałem Ukraińcem

jak prawie zostałem Ukraińcem

Hall urzędu zapełniony był tłumem interesantów. Ludzie kłębili się przed biurem, w którym składano wnioski o wyrobienie paszportu i jednocześnie wydawano nowe dokumenty. Przepychałem się powoli, starając się nikomu nie nadepnąć na odcisk. Długie kolejki nikomu nie służą, myślałem, generują tylko niepotrzebne napięcia.

W takich sytuacjach naprawdę niewiele potrzeba, wystarczy chwila nieuwagi, jedno krzywe spojrzenie albo zbyteczne słowo i skandal gotowy. Oczywiście nie miałem zamiaru niczego wywoływać. Powoli, uprzejmie i zręcznie manewrując przez niekończące się morze ludzkich ciał, przepraszając po drodze wszystkich, parłem do przodu.

Sprawy dotyczące cudzoziemców załatwiane były w oddzielnym gabinecie znajdującym się na lewo, w samym końcu korytarza. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że tam kolejka jest całkiem niewielka. Opłaciła się więc pobudka skoro świt i gnanie autem co sił do Połtawy oddalonej od Kremenchuka o ponad sto kilometrów, by w porę dotrzeć na miejsce. Spojrzałem na zegarek, było dokładnie kilka minut przed ósmą rano. Zdążyłem, dobrze jest, postaram się sprawnie wszystko załatwić i zmykam do domu, pomyślałem. Chociaż właściwie i tak przecież nie zależy to ode mnie. Określiłem swoje miejsce wśród stojących przed drzwiami petentów i usiadłem na krześle czekając na swoją kolej.

jak prawie zostałem Ukraińcem

 

Z czasem jednak okazało się, że wcale tak szybko do domu nie wrócę. Z biura urzędu imigracyjnego w Połtawie wyszedłem dopiero po południu. Stałem w kolejce jako trzeci, więc wydawało mi się, że złożenie dokumentów nie potrwa długo. Tymczasem upłynęły miliony hektolitrów wody w Dnieprze i niemalże całe wieki. Nic to, -pomyślałem – ważne, że przyjęli moje dokumenty, że wszystko dobrze wypełniłem i że wśród i tak już sporej sterty papierów, które trzymałem w teczce, niczego nie brakowało. Wychodząc na ulicę odetchnąłem z ulgą. Właściwie to nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Praktyka potwierdza zasadę, że w jakimkolwiek urzędzie, zwłaszcza paszportowym, swoje odstać trzeba. Kiedyś wydawało mi się, nawet byłem o tym przekonany, zwłaszcza po doświadczeniu kilku lat spędzonych w Rosji, że tak może być tylko na Wschodzie. W Polsce z pewnością jest inaczej, normalnie, tak jak w każdym innym cywilizowanym świecie. Znajomy dopiero uświadomił mnie, że nie mam racji. Mając żonę pochodzącą z Zagranicy sam doświadczył schodów pod górę. Nieludzkie prawo, biurokracja i opieszałość urzędników, jego zdaniem, sprawiły, że Polska wcale nie jest krajem przyjaznym dla cudzoziemców. No cóż, w końcu też leży Wschodzie (sic!).

Jakiś czas później powtórnie wybrałem się do biura imigracyjnego w Połtawie. Tym razem jednak po odbiór dokumentu umożliwiającego mi legalny pobyt na Ukrainie. Przed gabinetem na końcu korytarza kolejki nie było wcale. Połtawianie tłoczyli się jedynie w hallu tam, gdzie przyjmowano wnioski i wydawano zagraniczne paszporty. Zapukałem do gabinetu i wszedłem do środka. Poproszono mnie o wypełnienie jeszcze jednego formularza i złożenie kilku podpisów. Wymieniliśmy uprzejmości i sprawa została pomyślnie załatwiona. Wyszedłem  na korytarz trzymając  w rękach nowiutki, świeży, pachnący jeszcze farbą drukarską ukraiński paszport ze zdjęciem, stwierdzający moją tożsamość i pozwalający mi na pełnoprawne przebywanie w tym kraju, przynajmniej przez jakiś czas. Oglądałem go ze wszystkich stron, z przodu i z tyłu, kartka po kartce, sprawdzając poprawność moich danych osobowych. W pewnej chwili podeszła do mnie młoda dziewczyna. Skąd jesteś, zapytała. Z Polski. Właśnie dostałem poswidkę (tak nazywa się ten dokument), nie będę więc musiał kombinować i co trzy miesiące wyjeżdżać do kraju i takie tam. Miło. Sporo Ukraińców jeździ teraz do Polski do pracy, powiedziała, a Ty, co tutaj robisz? Uśmiechnąłem się łobuzersko – przyjechałem, żeby zachować równowagę.

jak prawie zostałem Ukraińcem

o. Tomasz Pawlik