Ukraina

Chrześcijańska Służba Ratunkowa

szpital otoczony zielenią
Pojechałem do szpitala. W końcu. Po długiej przerwie. Z ciekawością nieskrywaną czy coś się zmieniło, czy ludzie wciąż ci sami, czy szpital stoi wciąż na swoim miejscu?

Znajoma pielęgniarka dzwoniła kilka dni temu do siostry Elżbiety w sprawie strzykawek, leków i środków higieny dla pacjentów, których podobno znamy, bo przychodzili na zupę do prowadzonej przez nas klasztornej kuchni dla ubogich, żeby zaopiekować się nimi, wspomóc, ulżyć w cierpieniu, kupić lekarstwa, wymasować plecy, posiedzieć przy łóżku itd. Dać moralne wsparcie i nadzieję na to, że może będzie lepiej. Jakkolwiek bym jednak tego nie nazwał, zawsze i tak chodzić będzie o to samo. Wiadomo. Służba zdrowia na Ukrainie działa nieco inaczej, niż w Polsce. Oczywiście jest fachowa, profesjonalna i kompetentna, ale tak samo potrafi być też opieszała, nieczuła, nieludzka czyli taka… jak w kraju nad Wisłą.

Tutaj z pewnością nasze kraje mają wiele wspólnego. Istotne różnice będą jednak dotyczyły regulacji w systemie ubezpieczenia zdrowotnego, który na Ukrainie funkcjonuje inaczej, niż w UE. Podstawowa państwowa opieka zdrowotna zasadniczo jest bezpłatna, ale koszty związane z diagnostyką i leczeniem specjalistycznym pacjenci muszą pokrywać sami. Nie chcę wdawać się w szczegóły, bo ekspertem nie jestem, no i też z tego powodu, żeby szanowny czytacz nie zarzucił mi ignorancji, a poza tym dla tej refleksji osobliwości działania ukraińskiej służby zdrowia wcale nie są aż takie ważne. Główną myśl chcę jedynie sprowadzić do tego, że jak mówi stare porzekadło „jeśli nie wiadomo o co chodzi, to z pewnością chodzi o pieniądze”. Tak, właśnie o pieniądze, o kasę. A jak kasy brakuje, to każda pomoc i wsparcie są mile widziane.

Tak więc siostra Elżbieta zakupiła potrzebne środki higieny i medykamenty i spakowała wszystko do wora, który teraz taszczyłem ze sobą.

Szpital, o którym mówię, jest ośrodkiem, w jakim leczą się chorzy na gruźlicę. To duży trzypiętrowy budynek z cegły, lata swojej świetności z pewnością mający już za sobą, położony w sosnowym lesie na obrzeżach miasta. Miejsce przyjemne, zaciszne i dość urokliwe. Pamiętam, że kiedy pojechałem tam po raz pierwszy byłem pod wrażeniem otaczającej szpital przyrody.

Samochód, jak zwykle, zostawiłem na niewielkim parkingu obok szpitalnej kuchni. Jest ładna pogoda, promienie słońca nieśmiało przebijają się przez chmury. Temperatura powietrza sięga kilku stopni powyżej zera. Idąc chodnikiem wzdłuż budynku odczuwam delikatny powiew wiatru. Miło – myślę sobie – kiedy nie trzeba chować twarzy przed mrozem i wichurą, otulać ją czym tylko się da. Zatrzymuję się na chwilę, odwracam w stronę słońca i chwytam jego ciepłe promienie.

szpital otoczony lasem

W szpitalu, oczywiście, życie płynęło swoim rytmem. Powolnym lecz niemiłosiernie konsekwentnym, wprost do bólu. Dowiedziałem się, że całkiem niedawno zmarł Sasza, młody, niespełna trzydziestoletni mężczyzna, chory na gruźlicę, narkomanię i AIDS. Poza tym niektórych pacjentów przeniesiono do innych sal, a kilku wypisano do domu. Zaniosłem do pokoju pielęgniarek zakupione medykamenty i szpryce, wpadłem do znajomych pensjonariuszy i wymieniłem z lekarzem dyżurnym kilka uwag na temat pogody. Odwiedziłem też Olę, którą właśnie znam stąd, że wcześniej przychodziła do nas na zupę i której kilka tygodni temu ścinałem włosy. Mieszkała na ulicy.

Idąc z powrotem w stronę parkingu znów próbowałem uchwycić ciepłe promienie Słońca, wchłonąć je w siebie, nacieszyć się nimi póki była taka możliwość.

szpital otoczony lasem

Obok wejścia do kuchni zobaczyłem siedzących na ławce kilku podopiecznych szpitala. Palili papierosy i machali do mnie rękami na pożegnanie. Uśmiechnąłem się do nich. Oj ta nasza Christian Rescue Service – westchnąłem – któregoś dnia z pewnością utonie w tym bezkresnym oceanie ludzkich potrzeb…

o. Tomasz Pawlik