Peru Wywiady

Misje to wielka przygoda.

„Dlaczego wyjechałem na misje?… Chyba była we mnie chęć przygody, a misje są właśnie taką przygodą, niejednokrotnie niebezpieczną i trudną, ale piękną.” – o swoim powołaniu oraz o pracy w Peru opowiada misjonarz o. Rafał Dryjański.

Jak to się stało, że wyjechał Ojciec na misje, jak pojawiło się i dojrzewało to pragnienie?

Nie wiem, chyba – tak jak całe moje życie – z dnia na dzień. Czasem przyjdzie mi jakaś myśl do głowy i idę za nią… (śmiech). Tak naprawdę to już w seminarium myślałem, aby pojechać na misje. Nie było jednak momentu przełomowego, który skłoniłby mnie do tej decyzji. Po prostu zrodziło się takie pragnienie i pomyślałem, że pojadę…

Zawsze lubiłem podróże. Nawet, gdy byłem w liceum, to na wakacjach nigdy nie umiałem wysiedzieć w domu. Była chyba we mnie chęć przeżycia przygody, a misje to jest właśnie taka przygoda, niejednokrotnie niebezpieczna i trudna, ale piękna.

Dlaczego akurat Ameryka Południowa? Chyba właśnie ze względu na męczenników z Peru. Także ze względów językowych wolałem się uczyć hiszpańskiego niż angielskiego. Wiele rzeczy się na to złożyło. Nie towarzyszyły jednak tej decyzji jakieś spektakularne wydarzenia. Przyjąłem święcenia kapłańskie i po roku pracy w Jaśle, pojechałem na misje do Peru.

Najpierw do Pariacoto?

Nie, na początku byłem przez dwa miesiące w Limie, żeby się trochę przyzwyczaić, a później zostałem rzucony na głębokie wody – do Pariacoto. Teraz jednak pracuję w innym miejscu – w mieście Chimbote.

Jak teraz wygląda Ojca praca?

Jeśli chodzi o Chimbote to jest zupełnie inny świat. Inna praca… To różnica między pracą w wiosce a w mieście. Tutaj, życie parafialne i duszpasterskie zaczyna się dopiero wieczorem. Do południa mam inne obowiązki. Jestem tam jednocześnie i ogrodnikiem, i malarzem, i budowniczym… – kim się da i robię to, co potrzeba. Na przykład remontuję coś w klasztorze czy w kościele, naprawiam, zmieniam. Na misjach potrzebna jest i taka praca. Na terenie parafii mamy też dom rekolekcyjny „Casa Paz y Bien”, który był trochę zaniedbany i trzeba było doprowadzić go do porządku – zadbać o ogród, posadzić kilka drzewek owocowych. Misje to także praca fizyczna. Poza tym rozpisujemy różne projekty po to, żeby zebrać parę groszy na odnowienie i wyposażenie salek parafialnych, w których grupy duszpasterskie mogą się spotykać i rozwijać.

Wieczorem – jak wspomniałem – zaczyna się praca duszpasterska. Najpierw jest msza święta, a później przychodzą grupy. Młodzież schodzi się dopiero po 20:00, bo wcześniej studiuje lub pracuje. Dzieci najczęściej spotykają się w niedzielę. Przed południem odbywają się przygotowania do pierwszej komunii świętej czy spotkania innych grup duszpasterskich. Wieczorami organizowane są zebrania z radą parafialną, czy z osobami odpowiedzialnymi za grupy. Ludzie nie mogą spotkać się z nami wcześniej, bo do późna pracują

Jak duża jest parafia?

Liczy ponad 20 000 osób.

navigate_before
navigate_next
Działają przy niej grupy duszpasterskie?

W parafii mamy przynajmniej trzy chóry, oprócz tego działa teatr młodzieżowy, który powstał z inicjatywy młodych. Spotykają się tu grupy osób przygotowujących się do bierzmowania. Prowadzą je katechiści, ale my koordynujemy ich pracę i doglądamy, aby wszystko dobrze działało. Spotykamy się także z katechistami przygotowującymi osoby do pierwszej komunii świętej. Tak naprawdę nie uczymy bezpośrednio katechezy, bo zajmują się tym ludzie świeccy, których jednak to my musimy wcześniej przygotować, udostępnić im materiały, pokazać metody. Przy parafii istnieje również grupa taneczna, Legion Maryi, Odnowa Charyzmatyczna i grupa biblijna.

Wierni chętnie angażują się w życie parafii?

Tak. W naszej parafii naprawdę dobrze to funkcjonuje, tym bardziej, że wiemy jak to wygląda w innych parafiach w Chimbote, do których jeździmy, aby pomóc innym księżom. Widzę wtedy, że nasza parafia naprawdę dobrze działa, dużo więcej wiernych przystępuje do komunii świętej czy do spowiedzi. To jest bardzo budujące.

Czym peruwiańska pobożność rożni się od polskiej?

Tak, różni się. Szczególnie jest to widoczne w Chimbote. To bardzo specyficzne, młode miasto, w którym mieszkają ludzie pochodzący z różnych stron kraju, również z gór. Rzeczą charakterystyczną w tej pobożności jest to, że są oni bardzo przywiązani do „swojego” świętego. Każda wioska położona gdzieś w Andach regularnie świętuje uroczystość swojego patrona. Do tego stopnia, że są w stanie zorganizować sobie fiestę, odpust w dzielnicy, w której mieszkają, postawić figurę tego świętego w centrum fiesty. Wszyscy ludzie z wioski później jedzą, piją, tańczą i świętują ale… nie potrzebują niestety do tego mszy świętej. Bo ich święty – według nich – nie jest z tego kościoła – oni mają swojego świętego tam, gdzieś w górach… I to jest ich parafia… Takie mają przekonanie i taką pobożność. Są do tego mocno przywiązani. Powoli próbujemy z nimi rozmawiać, tłumaczyć im, że dobrze – niech świętują dzień tego świętego – ale niech przyjdą najpierw na mszę świętą, niech wezmą tam figurę swojego świętego… Powoli się to zmienia. Niektórzy przychodzą też na mszę święta, procesyjnie wprowadzają figurę, a później świętują, tak jak mieli to w zwyczaju.

Jakie najpilniejsze potrzeby widzi Ojciec – i te duchowe i materialne – u ludzi, z którymi pracuje Ojciec na co dzień.

Jako najpilniejsze widzę przede wszystkim te duchowe. W materialnych oni jakoś sobie radzą. Udzielając pomocy materialnej trzeba także uważać, by tych ludzi w jakiś sposób nie zepsuć, nie wyrobić w nich złych nawyków. Warto inwestować w takie ośrodki pastoralne dla dzieci, dla młodzieży, żeby one tam mogły przyjść. Żeby nie błąkały się po ulicach, które przysparzają wiele okazji do wejścia w środowisko przestępcze. I jest to też sposób, by je przyciągnąć i móc je jakoś dokształcić, bo w tamtejszych szkołach poziom jest niestety żenująco niski… Dobrym pomysłem jest także prowadzenie kursów, które pomogłyby tym ludziom zdobyć jakiś zawód, a później stałą pracę. Taka pomoc ma sens, bo może wydać trwałe owoce na lata.

Potrzeby duchowe są ogromne. Brakuje nam przede wszystkim misjonarzy i wolontariuszy, a to jest olbrzymi obszar do katechizowania, ewangelizowania. Dobrze widać to na przykładzie naszej parafii w Chimbote, które która ma 20 000 tysięcy ludzi, a tylko tysiąc z nich chodzi do kościoła. To bardzo mało.

To prawda…

Problem duchowych potrzeb tych ludzi jest złożony. Być może potrzeba czasu, aby już to nowe pokolenie miało wpływ na kształtowaną rzeczywistość. Może inaczej wyglądałaby wtedy chęć poznawania Boga, w ogóle chęć przychodzenia do kościoła. Czasami mamy taką pokusę, żeby zrobić jakąś kawiarenkę, takie miejsce specjalnie dla młodzieży, ale jednocześnie stawiamy sobie pytanie: czy to naprawdę przyciągnie ich do Kościoła? Można próbować dojść do nich w ten sposób i jest to na pewno jedna z metod. Mamy grupę teatralną i taneczną, gdzie organizuje się wspólne akcje takie jak granie w piłkę czy inne spotkania rekreacyjne. Czasem można przyciągnąć dzięki temu do wspólnoty jednego czy kilku młodych ludzi. Pojawia się wtedy szansa, że oni przez to środowisko i przyjaźnie powoli przyjdą do wspólnoty Kościoła.

Podstawowym problemem jest to, że oni z domu nie wynoszą fundamentu wiary, ponieważ rodzice są najczęściej niewierzący. Widać czasem, że dzieci na liturgii czują się trochę jakby były z Marsa – nie wiedzą w ogóle jak się zachować na mszy świętej. Czasem, gdy dzieci przychodzą na spotkania przygotowujące do pierwszej komunii, to nie potrafią zrobić nawet znaku krzyża, chociaż wiele z nich jest… ochrzczonych. Rodziców to mało interesuje. Również w Peru jest pogoń za pieniądzem, za tym, żeby więcej mieć, lepiej żyć, ale brakuje czasu i chęci, aby zatroszczyć się o wiarę. Tam jest inaczej niż w Polsce, przynajmniej w Polsce wschodniej, którą znam i wiem, że tam rodzice troszczą się o dzieci także w tej sferze. Wysyłają je na katechezę i do kościoła. Wiedzą też, co to jest kościół i przynajmniej raz w życiu w nim byli. W Peru niestety wygląda to inaczej…

Na początku katechetki śmiały się, że te dzieciaki razem ze mną odprawiały mszę święta, bo kiedy ja mówiłem „Pan z Wami” i czyniłem odpowiednie gesty, to one robiły to samo… Powtarzały to, co ja, bo nie wiedziały, co mają robić, jak się zachować. Klękałem – one też klękały, ja wstawałem – one też. Trzeba ich tego wszystkiego powoli uczyć, bo tak naprawdę o wierze nie wiedzą nic. Jest tu więc ogromne pole do działania.

Mówił Ojciec na początku, że misje, to taka piękna przygoda, co jest według Ojca najpiękniejsze?

Chyba właśnie ci ludzie… Tyle mam tam przyjaźni różnych, dobrych znajomych. Ci ludzie są niesamowici – i ci wierzący, ale również niewierzący – bo mam też takich kilku dobrych znajomych, na których zawsze mogę liczyć. Jak się z nimi jest i okaże się im taką normalną życzliwość, to są wspaniali. Są w stanie wiele dla Ciebie zrobić i z Tobą być. Oprócz tego piękny jest w ogóle cały krajobraz Peru, wysokie góry… to są niesamowite widoki.

Nawet relacje z biskupem są piękne, bo są takie proste, normalne. Rozmawia się z nim jak z człowiekiem, a nie jak z instytucją. Nie ma także wielkiego dystansu między nim a świeckimi.

Co prawda żyjemy skromnie, ale to też jest dobre, bo ludzie też od razu inaczej nas postrzegają. Widzą, że my żyjemy tak jak oni. Przez to mają do nas szacunek. Pomagamy im na tyle, na ile potrafimy. Oni też widzą, że sami pracujemy, a nie czekamy, że ktoś zrobi coś za nas. I mamy nadzieję, że przez to dajemy im przykład, żeby sami zmotywowali się do pracy, bo różnie z tym bywa.

Przygodą jest nawet jeżdżenie po tych wysokich górach samochodem, koniem czy osłem…

Misje to naprawdę wielka przygoda.

Rozmawiała Agnieszka Kozłowska