Aktualności Wywiady

“Nigdy nie przypuszczaliśmy, że to się może stać…”

s.berta hernandez

S. Berta Hernandez, świadek porwania błogosławionych Męczenników z Pariacoto, gościła w Polsce w czerwcu tego roku. Opowiedziała również o swojej współpracy z bł. Michałem Tomaszkiem i bł. Zbigniewem Strzałkowskim. Zapraszamy do przeczytania jej opowieści.

Pracowała Siostra w Pariacoto razem z bł. Michałem Tomaszkiem i bł. Zbigniewem Strzałkowskim. Jak wyglądała Wasza współpraca?

Przybyłyśmy na tamten teren po wielkim trzęsieniu ziemi, które miało miejsce w Peru w latach 70-tych. Nasze zgromadzenie Niewolnic Serca Jezusowego odpowiedziało na wezwanie biskupa i podjęłyśmy pracę w Pariacoto. Byłyśmy tam zanim przyjechali ojcowie z Polski. Nasza praca misyjna poległa przede wszystkim na tym, aby być blisko ludzi, towarzyszyć im w codzienności, wspólnie pracować. Chciałyśmy mówić o Bogu przede wszystkim swoim życiem i obecnością. W Pariacoto nie było wtedy na stałe księdza. Kapłani przyjeżdżali do wiosek tylko od czasu do czasu. Praca duszpasterska nie była regularna. Tak było do momentu, gdy do Pariacoto przybyli franciszkanie. Nasz kierunek był wspólny  nikt nie ciągnął w swoją stronę, działaliśmy razem i organizowaliśmy pracę wśród ludzi.

Ponieważ już tam pracowałyśmy, bardzo dobrze znałyśmy teren. Można powiedzieć, że to my wprowadzałyśmy braci w posługę i pomagałyśmy im zacząć misyjną pracę. Podpowiadałyśmy, jak zrozumieć tamtejszych ludzi, jak do nich dotrzeć, jak z nimi pracować. To było nawet zaskakujące, że bracia byli bardzo otwarci na nasze rady. Brali nasze zdanie pod uwagę, przyjmowali je i często korzystali z naszych wskazówek.

s. berta hernandez z bl. michalem

Od początku byli otwarci na współpracę i drugiego człowieka?  

Tak. Co ważne otwierali się na miejscowych ludzi, na ich tradycje, nawet na prozaiczne sprawy, jak odmienne od europejskiego jedzenie. Szanowali kulturę Peruwiańczyków, a przez to przybliżali się do nich, zyskując zaufanie. 

Myślę, że i dzięki nam mieli pewne poczucie bezpieczeństwa. O. Jarosław Wysoczański i o. Zbigniew Strzałkowski (później dołączył do nich o. Michał Tomaszek) przyjechali do nieznanego im kraju. Od początku jednak mieli obok nas  siostry, posiadające już doświadczenie w pracy na tym terenie. Panowała wzajemna pomoc i serdeczność. Myślę, że czuli się z nami bezpiecznie. Różnica wieku między siostrami tam pracującymi, a braćmi była wówczas taka, że franciszkanie mogliby być wnukami pracujących tam zakonnic (śmiech). To też było piękne, bo oni jako młodzi ludzie słuchali z powagą i uznaniem zdania starszych sióstr. Dzięki temu ta komunikacja i współpraca układała się bardzo dobrze.

Wspólnie z nimi rozpoczęliśmy wielkie i piękne dzieło katechezy rodzinnej w wiosce. Była to ciekawa forma pracy, która zakładała nie tylko nauczanie misjonarzy, ale również zaangażowanie ludzi świeckich, całych rodzin. W praktyce staraliśmy się przekazać dany temat katechistom i rodzicom dzieci, po to, aby to oni później mogli uczyć swoje dzieci oraz innych ludzi. Nie było to łatwe, ponieważ mentalność mieszkańców oraz styl duszpasterstwa, do którego przywykli, wyglądały zupełnie inaczej  zazwyczaj ksiądz albo siostra zakonna wykładali temat i na tym koniec. Rodzice nie mieli już żadnego obowiązku przekazywania wiary dzieciom. Wraz z misjonarzami chcieliśmy przygotować nowy styl pracy, angażujący rodziców do katechizacji dzieci.

Innym ważnym celem była formacja katechistów i wybór w wioskach tzw. par wiodących czyli małżeństw, które będą później ewangelizować pozostałe rodziny. 

Ten „program” duszpasterski był realizowany głównie w Pariacoto?

Tak, ale i w pozostałych wioskach na terenie parafii. Wcześniej wprowadzałyśmy także taki styl pracy w miejscach naszych misji i on się sprawdził. Wspólnie z franciszkanami chcieliśmy przeszczepić go na tereny Pariacoto. Praca ta przynosiła dobre owoce. Przede wszystkim rodzice przybliżali się do swoich dzieci. W jednej z wiosek, gdzie pracowałyśmy, miałyśmy już znaną nam parę wiodącą i zapraszałyśmy ich do Pariacoto. Para pomagała nam w formacji katechistów i innych małżeństw. Oczywiście opłacałyśmy im przejazdy, bo ci ludzie żyli w skrajnej biedzie. Parze wiodącej towarzyszyła zazwyczaj młodzież z wioski. W takim składzie szli do innych, aby służyć ludziom i ewangelizować. 

Ojcowie chętnie przyjmowali w parafii pary wiodące. Dali im możliwość, żeby formowały młodzież i innych, którzy po nich mieli przejąć „ewangelizacyjną pałeczkę”. Nie było to łatwe, ponieważ nie wszyscy umieli czytać i pisać. Dlatego najważniejsze było to, by przekazać ludziom wartości, którymi te pary wiodące żyją. By opowiedzieć innym, co przeżyli w czasie spotkania ze Słowem Bożym. Chodziło o sprawy fundamentalne: poznanie Boga, Jezusa, Maryi, Ewangelii i podstawowych prawd wiary. Na tym właśnie polegały prowadzone przez nas i franciszkanów kursy. Odbywały się one w styczniu i w lutym. Najczęściej o. Zbigniew głosił wtedy konferencje, a o. Michał poprzez śpiew i grę na gitarze animował całość spotkania. Od marca do września przeprowadzaliśmy akcje ewangelizacyjne w terenie. Prowadziliśmy też kursy liturgiczne dla katechistów z odległych wiosek. To było ważne, ponieważ, w sytuacji, gdy franciszkanie nie byli wstanie w stanie dotrzeć do którejś z wiosek (obsługiwali ich ponad 70), wierni mogli tam przeżyć wspólnie chociaż nabożeństwo Słowa Bożego, czy zgromadzić się na wspólnej modlitwie z katechistą. Również dlatego praca i przygotowanie świeckich do posługi duszpasterskiej była w parafii tak ważna. 

s. berta hernandez z bl. Michalem

Jacy byli o. Michał i o. Zbigniew na co dzień?

Odwiedziłam Pariacoto zanim ojcowie zaczęli tam pracować. Na początku mojego zakonnego życia, jako postulantka byłam tam parę miesięcy i wtedy poznałam to miejsce. Potem marzyłam, aby jeszcze kiedyś tam wrócić i tam pracować. Pociągało mnie, że jest to miejsce, gdzie się dociera do ludzi, pracuje blisko nich, poznaje osoby, które nigdy nie widziały zakonników czy sióstr. Jak widać Bóg spełnia marzenia, bo w styczniu 1991 r. przyjechałam z Chile do pracy w Pariacoto. Ojcowie już tam pracowali. Było mi dane spędzić z nimi osiem miesięcy, aż do tragicznych wydarzeń z 9 sierpnia 1991 r. Wtedy w wiosce było pięć sióstr i trzech ojców – Michał, Jarek i Zbigniew. Ponieważ praca w Pariacoto obejmuje rozległy teren, podzieliliśmy się na trzy zespoły. Jedna z sióstr pracowała z o. Zbigniewem, jeżdżąc w góry, ja wraz z o. Michałem dojeżdżałam do wiosek położonych poniżej Pariacoto, a starsze siostry, które z racji wieku nie mogły się już tak swobodnie przemieszczać, pracowały w samym Pariacoto wraz z o. Jarosławem. 

Razem z o. Michałem dojeżdżaliśmy do wiosek na terenie parafii takich jak Yautan czy Quis-Quis. Zawsze jeździł z nami ktoś z młodzieży. Stanowiliśmy jeden zespół. Wiadomo, że każdy z nas miał inny charakter, temperament ale pracując razem szukaliśmy tego, co nas łączy. Przede wszystkim była to wspólna praca na rzecz ewangelizacji, niesienia Boga innym ludziom. Były sytuacje, które wymagały od nas dużego nakładu sił, np. przygotowania Wielkiego Tygodnia. 

O. Zbigniew był silnym człowiekiem, miał mocny głos. Był stanowczy i jego postawa była bardzo konkretna. Michał również był stanowczy, ale w nieco inny sposób. Oczywiście bywały i trudniejsze momenty współpracy, ale zawsze wzajemnie się wspieraliśmy. Co ciekawe, o. Zbigniew choć był stanowczy, czasami nawet surowy, to miał duże poczucie humoru i lubił żartować. Często zapraszaliśmy się wzajemnie na wspólne posiłki. Wiąże się z tym anegdota, która według mnie doskonale obrazuje nasze relacje.

Mamy nadzieję, że nam ją Siostra opowie?

Pewnego wieczoru ojcowie wraz postulantami mieli przyjść do nas na kolację. To był dzień, w którym akurat miałam przygotowywać jedzenie dla wspólnoty. Jedna z sióstr poradziła mi wtedy życzliwie: Wiesz, dobrze Ci wychodzi chicharron, to może je przygotuj. Chicharron to smażone danie z wieprzowiny. Nie wiem dlaczego, ale tamtego wieczoru zupełnie mi nie wyszło. Mięso się przypaliło. Było twarde i czarne. Nie miałam jednak wyjścia, musiałam je podać. Goście usiedli do stołu. Było dość ciemno, bo wtedy w Pariacoto nie mieliśmy jeszcze prądu. W kuchni panował półmrok, paliła się tylko mała lampa naftowa. Przyniosłam chicharron i postawiłam na stole, zachęcając, żeby się częstowali. To jest chicharron.  powiedziałam. O. Michał wziął kawałek mięsa, pytając z niedowierzaniem: To jest chicharron? I opuścił kawałek mięsa, który odbił się od talerza. Powiedziałam mu wtedy: Jesteś zaproszony, to nie wybrzydzaj i nie wyśmiewaj mojego jedzenia. W szczerości, bez jakiegoś udawania. Trochę jak dobrej w rodzinie. 

Były także inne humorystyczne sytuacje. W Wielkim Tygodniu, gdy Sendero Luminoso („Świetlisty Szlak”) przyszło wieczorem do wioski Quis-Quis, przebywałam tam z katechistkami. Już wcześniej wiedziałyśmy, że może być niebezpiecznie, dlatego w innym domu jadłyśmy, a w innym spałyśmy. Chciałam zobaczyć, co się dzieje, więc wyszłam do ogródka, w pobliskie pole kukurydzy, myśląc że jesteśmy bezpieczne. Wróciłam, wszystko było w porządku, ale dziewczyny były bardzo wystraszone. Zaczęłyśmy się modlić. Gdy się modliłyśmy zaczęłyśmy słyszeć za ścianą tego domu kroki maszerującego oddziału. Nie wiedziałyśmy, że tuż obok domu, za tym polem kukurydzy przebiega drogą, która szli Senderyści. Dopiero wtedy sobie uświadomiłyśmy, że ten dom był tuż przy drodze. Później, gdy opowiedziałam o tym ojcom, zaczęli sobie ze mnie żartować, nazywając mnie „Siostrą od kukurydzy”. Nawet, gdy były momenty trudne, oni potrafili obrócić coś w żart, by zyskać dystans, uspokoić. 

Mówimy o anegdotach, ale ten czas był ciężki, pełen niepokoju. Jak wyglądała praca w czasie terroru Sendero Luminoso?

Poważne rozmowy o podjęciu większych środków ostrożności zaczęły się właśnie we wspomnianym już Wielkim Tygodniu. Wtedy miał miejsce pierwszy atak. Niedługo później kolejny. Zaczęliśmy zastanawiać się, co robić w sytuacji niebezpieczeństwa. Robiło się coraz bardziej niespokojnie. Oddziały Sendero  Luminoso przechodziły przez poszczególne wioski naszej parafii. Terroryści pisali na murach i ścianach czerwoną farbą nazwiska swoich przywódców i rewolucyjne hasła. Przez to zaznaczali swoją obecność i siłę. Czuliśmy, że są tuż obok i narastało wokół nas poczucie zagrożenia. 

Baliście się?

Tak, ale nigdy nie przyszło nam do głowy, że mogą posunąć się aż do morderstwa. Na spotkaniach diecezjalnych zaczęliśmy podejmować nadzwyczajne środki ostrożności. Po pierwsze, biskup nakazał, żeby z wiosek wracać zawsze przed zmrokiem. Szczególnie wtedy, gdy ojcowie wyruszali gdzieś sami, w pojedynkę, musieli tak organizować sobie czas, żeby za dnia wrócić do Pariacoto. Po drugie, ustalono, aby zawsze mieć przy sobie kopie dokumentu tożsamości. Po trzecie, umówiliśmy się, żeby nie zabierać nikogo po drodze. Nie było to łatwe, bo bardzo często, gdy mieszkańcy wioski widzieli jadącego samochodem misjonarza, zatrzymywali go i chcieli się zabrać razem z nim. Ustaliliśmy, że zabieramy tylko ludzi, których dobrze znamy. Kopia dokumentu była potrzeba po to, aby w razie porwania wyrzucić ją dyskretnie po drodze, zaznaczając ślad. Zdarzyło się, że terroryści porwali z jednej wioski grupę dzieci i nikt nie wiedział, w którą stronę je wywieziono. 

Spotykaliśmy się również we własnym gronie, żeby ustalać plan duszpasterskich działań, podsumować dotychczasowe inicjatywy. Podczas jednego z takich spotkań, o. Zbigniew wyznał, że od wielu nocy słyszy tupot wojsk, które od jakiegoś czasu maszerują po zmroku przez Pariacoto. Terroryści robili taki nocny przemarsz po to, by zastraszyć mieszkańców i wprowadzić poczucie zagrożenia, po czym szli dalej. Ludzie żyli w ciągłym napięciu. Od mieszkańców dowiadywaliśmy się również o ruchach terrorystów. Ludzie którzy nie mieli pola, prowadzili swoje małe przydomowe sklepiki. Często przychodzili do nich terroryści i rozmawiali z nimi. Mówili np: Sprzedaj mi wszystko, co możesz  mleko, makarony, konserwy. Przychodzimy tu wprowadzić sprawiedliwość i musicie z nami współpracować. Czasami zachowywali się kulturalnie. Prosili o różne produkty, tłumacząc, że to dla Towarzyszy, aby dać im coś do jedzenia. Innym razem, gdy ktoś im odmówił, zabierali wszystko siłą. Oczywiście przez te informacje lęk się potęgował. Jednak wspólne dzielenie się tym, co przeżywaliśmy, dawało poczucie jedności i solidarności.

Czy czuliście się bezsilni? Wydaje się, że nie mieliście dokąd uciec.

Biskup odwiedzał tereny diecezji. Podczas jednej z rozmów z ojcami powiedział: Porozmawiajcie ze swoimi przełożonymi i jeśli chcecie, możecie wracać. Takie rozmowy z biskupem mieli wszyscy misjonarze-obcokrajowcy. I mimo zagrożenia wszyscy zdecydowali się zostać w Peru. Również nasi ojcowie. Pewnego dnia spotkali się z nami i oficjalnie powiedzieli, że zostają. Mówiłyśmy im, że mogą przecież poprosić przełożonych i wyjechać. Nie musicie tutaj zostawać.  powtarzałyśmy. Ojcowie na to wzruszali ramionami, mówiąc, że nie mają zamiaru prosić o możliwość powrotu. Nie przyszło nam do głowy, że ta decyzja może kosztować ich życie. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że to się może stać…

Były jednak sytuacje, które wskazywały na to, że terroryści mogą posunąć się do morderstwa…

Tak. W pewne popołudnie, gdy o. Michał miał jechać do pobliskiego Huaraz, przyszłam do ojców na chwilę, by porozmawiać. Akurat razem z postulantem Carlosem, podlewali kwiaty. O. Michał zaprosił mnie na kawę do ich niewielkiej kuchni. Na stole leżała gazeta, gdzie na pierwszej stronie widniał wstrząsający tytuł: „Terroryści zamordowali japońskich inżynierów”. To była gazeta sprzed kilku tygodni, bo do Pariacoto nie docierała codzienna prasa. Pomyślałam sobie „jakie to straszne, że zabili specjalistów, ekspertów”. Japonia pomagała Peru, wysyłając do nas specjalistów: architektów, inżynierów. Byli to ludzie którzy chcieli nam pomóc, a mimo to senderyści ich zamordowali. Niestety, Sendero Luminoso wszystkich obcokrajowców traktowało jako imperialistów, których trzeba się pozbyć.

Pamiętam, że gdy o. Michał zobaczył w gazecie ten artykuł, a ja go tak skomentowałam, powiedział: O Mamo, to muszę wracać do swojego kraju. Zapytałam go: Co ojciec mówi?  A nie, tak tylko żartowałem – odpowiedział szybko. Powiedziałam mu, że to nie są żarty. Temat się skończył. Potem rozmawialiśmy już o czymś innym, poszliśmy na Mszę Świętą. Każdy wrócił do swoich obowiązków. 

Tydzień przed ich męczeństwem, poprosiłam o. Michała o rozmowę. Zawołałam go, mówiąc: Wiesz, chciałam z Tobą porozmawiać, ale to nie będzie spowiedź. Zaznaczyłam to, ponieważ spowiadałam się u o. Michała. Rozmawialiśmy w kościele. Wróciłam wtedy do tematu wyjazdu: Cały czas zastanawia mnie to, co powiedziałeś tamtego popołudnia. Czy tak naprawdę chcesz stąd wyjechać?Nie. Nie chcę  odpowiedział o. Michał. Wtedy powiedziałam mu: Dziękuję, że przyjechałeś i żyjesz w moim kraju. Że dajesz od siebie to, co najlepsze. Te słowa po prostu wyszły z mojego serca. Czułam, ze muszę mu podziękować, to było spontaniczne. Wiedziałam też, że o. Michał wyjeżdża z młodzieżą i chciałam mu to powiedzieć jeszcze przed wyjazdem. Później, po ich śmierci uświadomiłam sobie, że było to jakieś Boże natchnienie. 

Czasem uświadamiamy sobie sens pewnych wydarzeń po jakimś czasie…

Do dzisiaj przypominają mi się różne momenty z życia. Również z tego tygodnia przed piątkiem 9 sierpnia 1991 r. W środę, dwa dni przed ich śmiercią, rozmawialiśmy z o. Zbyszkiem, jadąc razem do wioski, gdzie odbywała się nowenna. Pamiętam, że ojca bardzo bolała głowa. Tego dnia szybciej skończył nabożeństwo i wyprzedził mnie, tłumacząc, że musi prędko wracać. Zszedł z wioski, a my z postulantami zeszliśmy w normalnym tempie. W czwartek do Pariacoto przyszli ludzie z wysokich gór. Przybyli na spotkanie katechistów, które miał poprowadzić właśnie o. Zbigniew. Myślałam wtedy, że jest zmartwiony organizacją tego zjazdu. Nie przyszło mi wtedy do głowy, że on już mógł coś wiedzieć, przeczuwać. W piątek, tuż przed Mszą, wrócił z młodzieżą o. Michał. Dobrze wiemy, co działo się po Mszy  ojcowie zostali pojmani i zamordowani w piątkowy wieczór w Pueblo Viejo. To był straszny czas…

Tydzień lub dwa po śmierci ojców pojawiły się ulotki propagandowe Sendero Luminoso. Były w nich zawarte informacje, że również w innych miejscach świata senderyści mają swoich ludzi. Pojawiło się też oświadczenie, że są oni jedyną prawdziwą grupą, która wyzwoli naród peruwiański i wyciągnie ludzi z dołu niesprawiedliwości oraz że Sendero Luminoso „usuwa” to, co stoi im na przeszkodzie, np. imperialistów. Naszych ojców też tak nazwali. W Peru ludzi o innej urodzie, białych, blondynów oraz jasnookich nazywają gringo. Pamiętam, że terroryści też zwracali się do ojców gringo. Co ciekawe o. Zbyszek wtedy powiedział: Nie jesteśmy gringo, jesteśmy Polakami. Senderyści, wioząc na miejsce egzekucji, oskarżali ich: Jesteście naśladowcami Ojca Świętego, który wspiera imperializm. Te oskarżenia powtórzyli w oświadczeniu, które wydali dwa tygodnie po śmierci franciszkanów. 

Sendero Luminoso było obecne także w niektórych krajach europejskich. Rozdawali ulotki, opowiadając, jak źle się dzieje w Peru i zbierali pieniądze na poprawę jakości życia Peruwiańczyków. Wielu ludzi im wierzyło. W Peru senderyści opowiadali, że są po stronie biednych, że chcę sprawiedliwości, ale po śmierci franciszkanów ich poparcie zaczęło spadać. Ludzie zobaczyli, że terroryści wcale nie chcą wspierać biednych, przeciwnie, rabują produkty ze sklepów. Zabójstwo Ojców było momentem przełomowym. Peruwiańczycy zobaczyli, że terroryści wcale nie są po ich stronie. Zaczęły się protesty, które dotarły aż do Limy, stolicy Peru. Kiedy bolesna informacja o śmierci ojców zaczęła się rozchodzić, a ludzie poznali motywy działań Sendero Luminoso, wzmogły się protesty. Rewolucja przycichła. Później rozpoczęły się aresztowania senderystów. Po latach terroru nastał spokój. Również dlatego bł. Michała i bł. Zbigniewa nazywają Posłańcami Pokoju.

s. berta hernandez

Jest Siostra po raz pierwszy w Polsce. Jak siostra postrzega Polaków, nasz kraj? 

Bardzo mi się podoba. Ta zieleń, te krajobrazy są dla mnie niesamowite. Bardzo mi się podobają na domki w miejscowościach rodzinnych o. Michała i o. Zbigniewa. To wszystko wygląda jak z bajki. Niesamowite wrażenie zrobił na mnie kościół parafialny w Zawadzie  cały z drewna. Dla mnie to prawdziwe cudo. Wasza historia jest też niesamowita. Bardzo mnie interesuje, ponieważ z wykształcenia jestem nauczycielką historii. Jestem zafascynowana nie tylko krajobrazem, ale również ludźmi w Polsce. Poznawać ich to dla mnie niesamowite doświadczenie. Ta miłość, serdeczność, jaką darzą mnie tutaj ludzie jest zadziwiająca. Jestem pod wrażeniem Polaków, ich sympatii, serdeczności, bliskości i gościnności, która niejednokrotnie mnie przerasta.

 

Rozmawiała Agnieszka Kozłowska
Przełożył z hiszpańskiego o. Dariusz Gaczyński OFMConv

Artykuł ukazał się na łamach czasopisma “Posłaniec św. Antoniego”

Przeczytaj także: “Męczennicy zostawili nam konkretne wskazówki”