Boliwia Wywiady

Boliwia. Na peryferiach świata

O potrzebie ewangelizacji, zagrożeniach ze strony sekt oraz roli świeckich w misyjnym dziele Kościoła opowiada o. Marek Krupa, misjonarz z Boliwii, pracujący w Santa Cruz.

Jakie są największe zagrożenia dla Kościoła i wiernych w rejonie, w którym Ojciec obecnie przebywa?

W Boliwii istnieje walka między różnymi religiami. Może nawet nie tyle z religiami, co z sektami. Na terenie parafii, jakie mamy w Santa Cruz, w ogóle w Boliwii czy w Ameryce Południowej, znajduje się wiele różnych „kościółków” i przeróżnych sekt. Tak jest niemal w każdej dzielnicy.

Które są najpopularniejsze i działają najprężniej?

Na pewno Świadkowie Jehowy, których w Boliwii jest bardzo dużo, a także różnorodne nowe ugrupowania ewangelickie.

Czy ludzie łatwo im ulegają, czy może ich wiara jest na tyle mocno zakorzeniona, że nie stanowią dla nich zagrożenia?

Mam wrażenie, że ludzie po prostu idą tam, gdzie ktoś się nimi lepiej zajmie… W tej chwili jest taka mentalność i na tym też opierają się sekty. Człowiek idzie tam, gdzie czuje się chciany, tam, gdzie znajdzie troskę i miejsce dla siebie. Jednak wydaje mi się, że jeżeli kościół parafialny dobrze działa w wymiarze wspólnoty, która zaprasza wiernych do udziału w tym dziele, (bo właściwie taki mamy styl Kościoła), to każdy powinien włączyć się w to działanie i znaleźć swoje miejsce. Trzeba pamiętać, że parafia to nie tylko proboszcz, który musi „kręcić” całą wspólnotą wiernych, tak jak wygląda to mniej więcej teraz w Polsce. Tutaj zarówno grupy, jak i ludzie świeccy oraz katecheci muszą i chcą angażować się w życie parafii. Dlatego to zaangażowanie jest tu większe.

Myślę, że dla ludzi, którzy w ten sposób udzielają się w parafii, zagrożenie ze strony sekt jest znikome. Rzadko się zdarza, by ktoś z nich odszedł do sekty. Jednak ci, którzy są na peryferiach są narażeni na ich wpływy. Kiedy nie ma tam innego kościoła, parafii, księdza, prędzej czy później przyjdzie tam ktoś z sekty i postawi tam swój kościółek, a ludzie do niego pójdą, bo nie mają innego pasterza.

Ludzie ci chcieliby, aby ich uczono na przykład czegoś o Piśmie Świętym. Tym bardziej, że niektóre osoby dopiero uczą się czytać i pisać, bo jednak wciąż 20 -30% ludzi w Boliwii to analfabeci. Oni uczą się czytać Pismo Święte, ale chcą posłuchać kogoś, kto im wyjaśni sens tych słów. Jeżeli tego nie zrobimy, to faktycznie idą tam, gdzie znajdzie się ktoś, kto zrobi to za nas. Idąc przez miasto można często zobaczyć na przykład starsze panie sprzedające na rynku, które czytają Pismo Święte. Tego nauczyli ich ewangelicy, a jestem pewien, że kiedyś ci ludzie byli katolikami, tylko po prostu nikt się nimi tak osobiście nie zainteresował…

Zagrożenie ze strony sekt pojawia się tam, gdzie nie dociera Kościół. I to stanowi największy problem, bo jest jeszcze mnóstwo ludzi, którzy są pod tym względem zaniedbani i opuszczeni.

Istnieje jeszcze wiele miejsc trudno dostępnych dla misjonarzy. Wysoko w górach można spotkać ludzi, którzy muszą pracować na roli, posługując technikami mniej więcej z XVI wieku. Nie ma tam prądu, nie mogą używać telefonów, chociaż wiedzą, że w mieście prawie wszyscy używają komórek. Tam wysoko nie dociera sygnał. W ogóle z trudem dociera tam cywilizacja. Wszędzie w Boliwii są takie regiony, miejsca mniej lub bardziej zaniedbane. Podobnie jest w dżungli. Aby się tam dostać, często trzeba płynąć kilka dni. Byłem niedawno na takiej wyprawie z jednym bernardynem. Przepłynęliśmy łódką 500 km, aby dostać się na teren jego parafii, sięgającej aż w głąb dżungli. Spotkaliśmy tam ludzi, którzy aż cztery lata czekali na księdza. Tamtejsi ludzie przez cały ten czas czekali na to, by ktoś przygotował ich do sakramentu małżeństwa, do pierwszej komunii świętej czy bierzmowania.

Spotkaliśmy tam ludzi, którzy żyją bardzo prymitywnie. To są miejsca, gdzie cywilizacja po prostu jeszcze nie dotarła, można powiedzieć, że żyją oni na jej obrzeżach. W głębi dżungli można również spotkać grupy, które nadal prowadzą koczowniczy tryb życia. Występują one także na terenie Boliwii, choć więcej jest ich w Brazylii, Peru czy Ekwadorze. Niestety wiele jest jeszcze takich miejsc, gdzie Kościół i misjonarz nie dociera, lub udaje mu się dotrzeć bardzo rzadko, bo nie jest w stanie robić tego częściej.

W mieście można też znaleźć podobne sytuacje – na terenie mojej parafii mamy jedną z grup etnicznych guarayos, która żyła gdzieś w dżungli w sposób zupełnie koczowniczy. Przyszli oni na obrzeża miasta, które są akurat częścią naszej parafii. Grupa osiedliła się tam i żyje w zrobionych przez siebie lepiankach.

Nie chcą zasymilować się z cywilizacją?

Myślę, że bardzo chcą, ale większość z nich nie zna języka hiszpańskiego i to stanowi chyba największy Dzieci Indian z dżungliproblem. Mówią oni w swoim języku. Poza tym prace, w których oni się specjalizują, jak na przykład robienie kolorowych tradycyjnych pasków, nikogo nie interesują i mało kto chce kupować ich dzieła. Wykonują oni bardzo dużo prac ręcznych, nie ma jednak takiego rynku zbytu, by mogli się z tego utrzymać.

Jak w takim razie nawiązać kontakt z taką grupą? Sam Ojciec wspomniał, że jedna z nich zamieszkuje teren Waszej parafii…

Taki kontakt zazwyczaj organizuje się przez parafialne grupy ewangelizacyjne. To one najczęściej tam docierają. Organizuje się wtedy różne akcje, przede wszystkim pomoc dla dzieci – ich strzyżenie, zbiórkę ubrań, poprawienie ich warunków bytowych. Dociera się także do nich w czasie świąt z potrzebną pomocą. Poza tym pojawiają się różne projekty, które próbujemy ze sobą łączyć. Na przykład dwa lata temu prowadziliśmy projekt edukacyjny, w rezultacie którego powstała tam szkoła. Kontynuujemy to dzieło i szukamy wsparcia materialnego w Europie, żeby można w niej uczyć. Musi być tam nauczyciel, który zna hiszpański, musi znać też język tego plemienia, żeby dotrzeć do nich i móc ich uczyć. To ważne, żeby chociaż to młodsze pokolenie miało jakieś podstawowe przygotowanie do życia w cywilizacji. W taki sposób organizujemy pomoc ze wszystkich stron.

Wspomniana grupa etniczna nie jest otwarta na nas, na katolików, bo niestety otworzyli się na sekty ewangelickie, które zbudowały obok nich kościół. W tej sytuacji oni byli od nas szybsi. Jak wspomniałem, my też im pomagamy i przez to również możemy do nich dotrzeć.

Sytuacja ludzi, którzy wychodzą z obrzeży cywilizacji i chcą wejść w środowisko miejskie, jest bardzo skomplikowana. Są oni zdani tylko na siebie. To bardzo poważny problem, ponieważ w środowiskach takich często pojawia się prostytucja, kontakt z narkotykami, grupami przestępczymi i inne niebezpieczeństwa. W tych środowiskach zagrożone są szczególnie dzieci.

Wspomniał Ojciec, że w Boliwii istnieje również wiele grup protestanckich. Czy istnieją takie sytuacje, gdy ludzie z grup ewangelickich przechodzą na katolicyzm?

Tak, takie sytuacje są na porządku dziennym. Zdarza się też, że niektórzy odchodzą od naszego Kościoła, ale później wracają. Po pewnym czasie przekonują się jednak, że w Kościele Katolickim jest największe bogactwo i chcą się jednak trzymać tej tradycji. I to jest bardzo budujące.

Rozmawiała Agnieszka Kozłowska